Zawsze zastanawiało mnie ubieranie się "stosownie do wieku" i pamiętam ja ubierały się kobiety po 40-tce i 50-tce jeszcze 30 lat temu. W miarę przypływu lat ubiór kobiety stawał się mniej kolorowy, stonowany, nijaki przypominający "wieczną" żałobę. Ale pamiętam moją babcię i to mam chyba po niej, że zawsze była kolorowym ptakiem. Jak kremplinowy płaszcz w latach 70-tych to właśnie lilaróż i do tego kapelusz, jak letnia sukienka szyta natenczas u krawcowej to w różowe kwiaty, jak bluzka z koronkowym żabotem to łososiowa. Ja też uwielbiam kolory, choć może ktoś zupełnie inaczej to ocenia patrząc z boku. Moje swetry w paski tęczowe, żakiety limonkowe i turkusowe sprawiają, że mam zawsze dobry humor. Tak samo z butami, które zawsze mnie fascynowały, ale zawsze myślałam, że są nie dla mnie. Martensy, glany czy jak tak jeszcze inaczej zwracały moją uwagę, ale nie bardzo pasowały do mojego stylu. Ale z wiekiem staję się bardziej otwarta, albo może ktoś by powiedział, że staram się odmłodzić. A jeśli nawet, to czemu nie? I tak zupełnie przypadkiem w przeddzień święta kobiet, an zakupach zobaczyłam je, lśniące, czerwone ze złotym zamkiem. Moje martensy. Mąż spojrzał na mnie wymownie i zaraz miałam je na nogach.
Idealnie pasują do mojej wiosennej czerwonej kurtki. I tak w wieku "balzakowskim" stałam się nosicielką martensów. Cóż, w każdym szaleństwie jest jakaś metoda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz